Proszę, nie mów dziwny... Ewa Wojtych. Twórcza Szkoła
Pan rozdzielił ich w pełni swej mądrości
I różne wyznaczył im drogi
(Syr. 33,11)
Z przyjemnością uczestniczę w nieformalnych imprezach organizowanych przez niektóre trójmiejskie szkoły. Jednak formalne zakończenia roku szkolnego napawają mnie coraz większym przerażeniem, a to za sprawą oficjalnych występów, które dla rodziców przygotowują dzieci ze swoimi nauczycielami. Właściwie powinnam być zachwycona. Im starsze dzieci, tym wierszyki są dłuższe, teksty trudniejsze, dykcja coraz bardziej poprawna. Widać postęp. Ale czy widać rozwój?
Oto pierwsze występy maluchów. Jeden z chłopców, recytując jakiś wierszyk kręci jednocześnie koszulą, odsłaniając stopniowo cały brzuszek. Jakaś dziewczynka zaczyna zgodnie ze scenariuszem, a potem niespodziewanie uruchamia niesamowite pokłady wyobraźni i – niczym biała lokomotywa, która nagle zjechała z torów i sunie po trawie i przez las – zbaczając z rymu i rytmu sztampowego wierszydła, porywa słuchaczy w niesamowitą podróż w swój fantastyczny, kolorowy świat. Ktoś wyczynia przecudne gesty, ktoś się rozszalał i – zapomniawszy, że jest na scenie – zaczyna się kłócić z kolegą. Każdy inaczej. Każde dziecko ukazuje inne oblicze, inny sposób zachowania, inne reakcje, inną wrażliwość. Takie obrazki zostają w pamięci. Został mi również w pamięci obraz pożegnania roku szkolnego przez trzecioklasistów z jednej z gdyńskich szkół. Jakże smutna to pamięć. Dzieci jednakowo, „galowo” ubrane, stoją w równym rządku. Po kolei wychodzą i bez zająknięcia skandują swoje kwestie. Już są duzi, już wtłoczeni w szkolne ramy, już przystosowani, już doskonali. Już zagubili w tłumie część swojej osobowości. Zatracili barwną różnorodność.
Zapewne to kwestia wyznawanych wartości. Nie bez znaczenia jest tu wpływ szeroko rozumianej kultury. Harry Triandis po kilkudziesięciu latach żmudnych badań dokonał podziału społeczeństw na indywidualistyczne i kolektywistyczne. Kultury indywidualistyczne, charakterystyczne dla Stanów Zjednoczonych i Europy Zachodniej, cenią jednostkę, jej niepowtarzalność, odrębność, mniej się przejmują dobrem grupy jako całości. W kulturach kolektywistycznych wartością jest grupa, jej dobro, jej tradycje i w imię tych wartości często poświęca się jednostkę. Wynika stad cały ogrom konsekwencji, nas jednakże interesują konsekwencje związane z wychowaniem i kształceniem naszych dzieci.
„Można oczekiwać, że wymiar kolektywizm - indywidualizm ma wpływ na wychowanie dzieci w określonej kulturze, i rzeczywiście tak jest. Rodzice w kulturach kolektywistycznych przykładają ogromną wagę do „ja zbiorowego” charakteryzującego się konformizmem wobec norm grupowych, posłuszeństwem wobec autorytetów, odpowiedzialnym zachowaniem i spójnością zachowań w różnym czasie i w różnych sytuacjach. Dzieci są nagradzane zarówno w sposób jawny, jak i subtelny za wzorce zachowań i postawy, które są zgodne z celami grupy. [...] Natomiast w wysoce indywidualistycznych kulturach, takich jak Stany Zjednoczone [...] wychowanie jest nastawione na rozwój „ja prywatnego”. Takie nastawienie oznacza, że dzieci są nagradzane za zachowania i postawy prowadzące do polegania na sobie, niezależności, samopoznania i do osiągania przez jednostkę maksymalnego potencjału.” (40 prac badawczych, które zmieniły oblicze psychologii. Roger R. Hock. GWP 2003)
Jak to wygląda u nas, w Polsce? Jesteśmy zbyt mądrzy, zbyt dojrzali i zbyt świadomi, by twierdzić, że wszystkie dzieci są takie same. Wygłaszamy opinie wręcz przeciwne: „Każde dziecko jest inne. Do każdego trzeba podejść indywidualnie”. A jednak, co tu ukrywać, różnorodność – i co za tym idzie indywidualność – jest kłopotliwa. Trudno ją ocenić. Oto chłopiec ma za zadanie przynieść do szkoły zielnik. Liście mogą być egzotyczne – mówi pani. Chłopiec wpada na pomysł, że przedstawi jeden, konkretny ogród. W jego zielniku jest grusza, czereśnia i jabłoń, i kasztan, który różnie tuż obok i zrzuca do ogrodu swoje liście. Dziki bez, co rośnie pod płotem. Prawdziwa, bliska przyroda. I jest opisanie ogrodu. Chłopiec żmudnie wyszukuje informacje o roślinach, niektóre opisuje na podstawie własnych obserwacji. To zajęcie zajmuje mu kilka popołudni. Z dumą zanosi pracę do szkoły. Pani odkłada zielnik na swoje biurko. Jedyny komentarz: za mało stron. Jak potem pocieszyć takie dziecko? Ono jeszcze bardziej niż oceny, piątki, szóstki, potrzebuje chwili zachwytu, docenienia przez nauczyciela jego wysiłku, jego własnego pomysłu. Ale pomysł, jeżeli nie mieści się w ustalonych ramach, nie zawsze jest przez nas mile widziany. Burzy nam koncepcję. Pani od przyrody nie jest nastawiona na osiąganie przez jednostkę maksymalnego potencjału, lecz na postawy zgodne z celami grupy. W tym wypadku, jak można się domyślić, chodzi o natrzaskanie jak największej liczby stron zielników. Łatwo policzyć strony zielnika, liczbę pompek, brzuszków, ustalić skalę ocen i mieć święty spokój. Dlatego ogromnym szacunkiem darzę tych nauczycieli, którzy nie tylko wiedzą, że dzieci są różne, ale również to cenią. Bo nie jest łatwo, w pędzie i biegu, w który większość z nas mimowolnie wpada, zauważyć małego człowieka w jego wyjątkowości.
Bo można tak: Ta się uczy przeciętnie, tamtemu nie idzie, ten ma same piątki, ten nie może spokojnie usiedzieć na lekcji, tamten stwarza problemy. Czyli nie ludzie, nie Małgosia, Mateusz, Krystian, ale oceny z przedmiotów szkolnych i z zachowania. Ale można i tak: Małgosia przybiega żeby się przytulić, Krzyś dobrze pływa, Mateusz potrafi cierpliwie hodować roślinkę na parapecie okna, Tadzio rozkłada mapę na podłodze i godzinami planuje wędrówki po górach, Patryk uwielbia piłkę i nawet jeżeli pisze o zwyczajach wielkanocnych, to tak zakręci, żeby było o kopaniu, Marek gra na gitarze, Agatka potrafi z kredek i farbek stworzyć podwodny świat, jakiego nikt z was nie widział, Krystian to mały człowiek, który wie czego chce. A że można, to wiem, bo obserwuję również takich nauczycieli, którzy dostrzegają w dzieciach ich niepowtarzalność.
Jednakże dla wielu innych ten pierwszy sposób postrzegania uczniów jest prostszy. Nie wymaga zagłębiania się, poznawania, budowania relacji z dziećmi. Bo niełatwo jest, stojąc naprzeciwko siedzących w ławkach dzieci, dostrzec ich pojedynczość, a cóż dopiero docenić jej urok. Różnorodność burzy bowiem schematy, niepowtarzalność nie poddaje się łatwym ocenom, inność napawa lękiem, a czasem odrazą. Kiedy z uwagą pochylimy się nad odmiennością, nie możemy nie dostrzec wielu pozaintelektualnych aspektów dziecka. Zobaczymy, że składa się ono z umysłu, brzucha, mięśni, serca, duszy. I już nigdy nie będziemy mogli traktować go w taki sposób, jakby składało się tylko z dwóch półkul mózgowych. Staje się dla nas pełnią.
Choć takie podejście może się wydawać trudniejsze, bardziej wymagające, to w moim przekonaniu jest korzystniejsze nie tylko dla dziecka, ale i dla samego nauczyciela. Autentyczne relacje z dziećmi i praca z niepowtarzalnymi osobami, a nie przypadkami czy szkolnymi stopniami, są na dłuższą metę bardziej satysfakcjonujące. Jako psycholog często poznaję młodych ludzi w warunkach pozaszkolnych. Fascynują mnie swoją pomysłowością, zdolnościami komunikacyjnymi, umiejętnościami interpersonalnymi, opiekuńczością, zaradnością. Potem jestem zdumiona, gdy dowiaduję się, że ta nadzwyczaj empatyczna dziesięciolatka ma trudności z wypowiedzeniem się w szkole. Najbardziej opiekuńczy dwunastolatek, jakiego w życiu spotkałam, z wprawnością godną dorosłego zajmujący się swoją siostrą na wózku inwalidzkim, zdaniem pani w szkole, która nic o tym nie wie, nie rozumie potrzeb osób niepełnosprawnych. Przykłady można by mnożyć, lecz nie o to tu chodzi. Ważne jest bowiem to, że nauczyciele, którzy poznają swoich uczniów tylko od jednej strony, pozbawiają się fantastycznego doświadczenia: trudno o większą radość nad zwykłe przyglądanie się dzieciom w ich różnorodności.
Każdy kij ma dwa końce. A różnorodność dzieci, to nie tylko to, co my mamy dostrzegać, cenić i pielęgnować. Stoi przed nami ogromne wyzwanie: jak nauczyć nasze dzieci życia w świecie, który łączy w sobie coraz więcej różnorodnych elementów, jak nauczyć je tolerancji, szacunku dla innego punktu widzenia, dla odmiennych systemów wartości? Gościłam kiedyś u siebie dwóch bardzo młodych (10 i 12 lat) Polaków, urodzonych i wychowanych w Stanach Zjednoczonych. Chłopcy bawili się z rówieśnikiem z Polski, a ja z radością przysłuchiwałam się ich rozmowom. Największe wrażenie zrobiła na mnie ich uwewnętrzniona tolerancja na odmienność. Pamiętam ich szczere oburzenie, kiedy wychowany w Polsce chłopiec określił kogoś mianem „dziwny”. Dzieciaki wdały się w długą dyskusję na temat tego, że słowo dziwny ma w sobie coś negatywnego, tak jakby dziwny był trochę gorszy, a przecież to, że ktoś jest inny, nie oznacza że jest gorszy i w ogóle nic złego nie ma w byciu innym. Do dziś słyszę to zdanie, mówione po polsku z lekkim amerykańskim akcentem: „Proszę, nie mów dziwny”.
Kiedy chodziłam do szkoły średniej w odległym kraju, w którym indywidualizm był wartością niepodważalną, na lekcjach często dyskutowaliśmy. Nauczyciel wyznaczał na przykład trzy osoby, które miały bronić pewnego punktu widzenia, i trzy inne, które miały bronić zdania przeciwnego. Zadaniem pozostałych uczniów było przysłuchiwanie się dyskusji i kontrolowanie, czy przebiega ona zgodnie z regułami, czyli czy uczestnicy okazują szacunek interlokutorom, czy ich sposób mówienia nikogo nie obraża (nawet w sposób aluzyjny), czy potrafią przedstawić swoje stanowisko bez podważania prawa oponenta do swojego, równie ważnego zdania. Nie oceniano merytorycznego przygotowania do polemiki, jej treści, ani siły argumentów, lecz formę dyskusji. Bo szacunek dla odmienności – podkreślał wielokrotnie mój nauczyciel – jest podstawą demokracji. I dowodził tego nie tylko słowami, ale również sposobem bycia i szacunkiem okazywanym każdemu uczniowi.
I jeszcze jedno: jak dzieci mają się uczyć dostrzegać i cenić różnorodność, jeżeli w salach szkolnych siedzą tak, że widzą jedynie twarz nauczyciela i tył głowy swoich klasowych kolegów? Kiedy prowadzę warsztaty psychologiczne, kilkakrotnie w ciągu dnia zmieniam ustawienie krzeseł i stołów. Przez większą część dnia uczestnicy widzą nawzajem swoje twarze. Wprawdzie wiem, że karki także bywają różnorodne, że należy je widzieć i cenić, ale gdzież im do tych błysków w oczach, do tych piegów, do pyzatych policzków, do wysuniętych z wysiłku języków, do wysokich czół, do ledwie dostrzegalnych uśmiechów, do tych znienacka opuszczonych kącików ust, do niespodziewanego rozjaśnienia twarzy, zarażającego innych radością. W jednej z sopockich szkół pewna mądra nauczycielka, nie bacząc na lata tradycji, a zapewne i bezdusznych zaleceń Sanepidu, już wiele lat temu poprzestawiała ławki tak, aby dzieciaki się mogły widzieć nawzajem. Dziś śladem tym podąża coraz więcej nauczycieli z Trójmiasta.
Być może pora porzucić zwyczaj narzekania na rodziców, na czasy i na to, że dzieci już nie takie, jak kiedyś. Czcze narzekanie nie tylko przyspiesza zawodowe wypalenie, ale jest też niedorzeczne. Pozwolę sobie na analogię z innego znanego mi dobrze podwórka. Jakże absurdalny wydawałby się tłumacz, który utyskiwałby, że język angielski jest paskudny, aż się odechciewa, niepodatny na dobre tłumaczenie, a współczesne kolokwializmy czynią pracę wręcz niemożliwą. Zadaniem tłumacza jest przedzieranie się przez te trudności. Dlatego dobry tłumacz nie narzeka lecz tłumaczy. Kocha język i jego niuanse, czuje się pokonany pisząc „nieprzetłumaczalna gra słów”, a raduje się, gdy uda się coś z pozoru niemożliwego – albo … zmienia zawód. Zadaniem nauczycieli, pedagogów i psychologów jest również przedzieranie się przez trudności. Zgoda, wiem, że praca nauczyciela jest trudniejsza, jest poważniejsza w skutkach. Bardziej odpowiedzialna. A jednak – zasada jest ta sama: narzekanie nie zmienia dzieci, lecz zmienia nas. Czyni nas zgorzkniałymi, nieuważnymi na to, co w dzieciach dobre, na to, że każde dziecko jest inne.
Zapewne łatwiej byłoby nam wszystkim – nauczycielom, psychologom, rodzicom i samym dzieciom – gdybyśmy w pełni zaakceptowali, że każdy jest inny. Ukrytym założeniem systemu kształcenia, niestety często milcząco przyjmowanym przez rodziców, jest to, że wszystkie dzieci mają w przyszłości podążać tą samą drogą. Podstawówka, gimnazjum, liceum, studia, dobrze płatna praca, może w jednej z tych wielkich korporacji. Stąd kult ocen, poziomu nauczania. A przecież w oficjalnych dokumentach Ministerstwa Edukacji Narodowej czytamy jakże mądre słowa – Szkoła nie może być jedynie miejscem pobierania instrukcji dydaktycznej, bo takie miejsce nie wychowuje. [...] Celem wychowania jest rozwój osobowy. Afirmacja unikalności życia, niezastępowalności osoby. (O programie wychowawczym szkoły. Ministerstwo Edukacji Narodowej, 2001)
Mówi się o tym, że nauczyciel kształtuje młode umysły, młodych ludzi. Nie bardzo mi się to podoba. Wolałabym, aby nauczyciel kształtował siebie, żeby “pracował” nie na dzieciach lecz na sobie, a efektem tej pracy niech będzie lepszy warsztat, większa otwartość, zgoda na odmienność, na inność, na pełnię człowieczeństwa. W takich warunkach, pod kierunkiem takiego nauczyciela młody człowiek zapewne prędzej sam odkryje swój świat, kształt i własną drogę, bo nie ma jednej drogi, która uszczęśliwi wszystkich. Pokażmy naszym dzieciom, że dróg jest wiele, i pozwólmy im wybierać. Dajmy im odczuć, że doceniamy ich pomysły, ufajmy ich osobistym intuicjom. Każde z tych dzieci zapewne nie raz wejdzie na ścieżkę, która prowadzi donikąd, ale jeżeli nauczy się zaufania do siebie, to będzie miało odwagę, by z niej zejść i szukać dalej – tej drogi, która jest jego własnym, niepowtarzalnym szczęściem. Bo Pan „w swojej mądrości różne wyznaczył im drogi”. Może wtedy szkolne przedstawienie nie będzie przypominać obrazu ogrodu tysiąca identycznych róż, nad którymi zapłakał Mały Książę. Niech każda róża będzie inna.